Z reguły jest to blog, na którym umieszczam swoje recenzje filmowe. Dzisiaj postanowiłam podzielić się moim opowiadaniem, które zaczęłam dawno, dawno temu, a które skończyłam w tym roku.
~
Uważaj, o czym
śnisz…
Najtrudniej
jest w nocy. Codziennie śni mi się ten sam sen. Widzę wielki, skalny budynek na
podwórku u swojej babci. Normalnie go nie ma, więc nie rozumiem, co to ma w
ogóle znaczyć. Nie zdążę się nawet odwrócić, a już jestem na dachu tej rudery.
Za każdym razem to noc pojawia się we śnie. Rozglądam się z zachwytem, patrząc
na gwieździste niebo. Nagle słyszę za sobą kroki. Odwracam się, ale zdążę tylko
zobaczyć intensywnie zielone oczy, bo potem czuję pchnięcie i spadanie na dół. Kiedy
już mam zderzyć się z ziemią, po prostu budzę się z krzykiem. Tej nocy nie było
inaczej.
- Co się
dzieje, Maya? Znów to samo? – W pokoju pojawiła się moja siostra, Eve. Zawsze
dobrze się z nią dogadywałam. Okay, były mniejsze sprzeczki o to, czyja jest
lalka, albo kto pierwszy ma dostać kawałek tortu. Ale moja siostra prawie
zawsze mi ustępowała. Eve była starsza i prawie nigdy się ze mną nie kłóciła. Obie
byłyśmy bardzo zżyte, a przy tym zachowywałyśmy się jak przyjaciółki. Kiedy
jedna miała problem, druga od razu o tym wiedziała. Łączyła nas przedziwna,
bardzo silna więź, której nie rozumiał chyba nikt. Nic więc dziwnego, że Eve
domyślała się, co było przyczyną mojego wrzasku.
- Tak…
Nie, ja już tego nie zniosę. Rudera u babci, ja na górze, potem upadek i widok
zielonych oczu. Możesz to zrozumieć? Bo ja nie. Na dodatek każda noc to noc
zarwana. Wyobraź sobie mnie w szkole po takich snach… - Jak to ja, od razu
załamałam ręce. Moje blond loki, którymi tak wszyscy się zachwycali, sterczały
na wszystkie strony, przypominając afro.
W dzieciństwie narzekałam na swoje
włosy, ale w późniejszym czasie pokochałam je. Zdecydowanie odzwierciedlały
moją duszę. Duszę artystki. Pamiętam, że od dziecka zawsze miałam wiele do
powiedzenia. Czasem aż nie mogłam się wysłowić, bo w mojej głowie pojawiało się
tysiące myśli na raz. Mówię wam to wszystko, bo musicie mnie trochę poznać. Nazywam
się Maya Jenkins, ale znajomi mówią do mnie po prostu MJ. Studiuję na Mayflower
Art. To najlepsza szkoła dla przyszłych artystów. Egzaminy wstępne zdałam
znakomicie, a pół roku temu odbył się pierwszy wernisaż, na którym można było
obejrzeć prace moje, a także innych uczniów prestiżowej szkoły. Wydaje mi się,
że zawsze wyróżniałam się z tłumu. Wielbię styl hippie i tak też się ubieram. W
swojej szafie pełno mam długich do ziemi spódnic i wzorzystych bluzek, co
czasami doprowadza moją mamę do szewskiej pasji. Według niej jest tego
wszystkiego za dużo. Rzemyki, koraliki, pełno kolczyków i pierścionków… Tak, to
cała ja. Mówią, że moją cechą charakterystyczną są także rozmarzenie i wieczny
optymizm. Cóż, chyba jestem całkowitym przeciwieństwem siostry, która studiuje
biomechanikę na MIT. Eve wcale nie wygląda jak przyszła pani naukowiec. Jest ode
mnie wyższa, ale też odrobinę bardziej szczupła, czego tak bardzo jej
zazdroszczę! Swoje rude włosy zazwyczaj ma spięte w koka, przez co wygląda o
wiele poważniej, niż w rozpuszczonych. Jak widzicie, obie jesteśmy całkowitym przeciwieństwem,
a mimo to kochamy się. Mama zawsze nas wspiera i kocha, bez względu na to,
jakie mamy zainteresowania, a dzięki temu żadna z nas nie czuje się zaniedbana
i odepchnięta. Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o swoim ojcu, który zwiał
jakieś 10 lat temu z pewną panią chirurg. Mimo to, dobrze nam we trójkę. Wiem,
to trochę egoistycznie, ale tak jest. Taka siła kobiet.
-
Słuchaj… Może to zabrzmi dziwnie z moich ust, ale… Spróbuj porozmawiać z osobą
o zielonych oczach. – podpowiedziała mi Eve, siadając na łóżku obok mnie.
-
Evelyne, czy to naprawdę ty? – zaśmiałam się – nigdy nie słyszałam, żebyś
mówiła podobne rzeczy. To ja tu jestem od takich tekstów! A właściwie co ty tu
robisz?
- Jak to
co? Chyba zasługuję na przerwę od studiów, nie sądzisz? Poza tym zdałam
wszystkie egzaminy przed czasem i postanowiłam trochę znowu pomieszkać z wami.
Chloe i Amy poradzą sobie beze mnie. – odpowiedziała Eve. No tak, moja
zdolniacha jak zawsze jest pierwsza! – A wracając do twojego snu… Chodzi mi o
to, że każdy sen ma podłoże psychiczne. Można to kontrolować. Spróbuj go jakoś…
przedłużyć i złapać zielonooką istotę. Skoro śni ci się ona co noc, to na pewno
ma to jakieś znaczenie. To może być na początku trudne, ale uda ci się na
pewno.
- Dobra,
spróbuję. A teraz spadaj, jutro mam pejzaż na zaliczenie, a myślę, że trudno
tworzyć go z zamkniętymi oczami. Ty lepiej też się prześpij, przed nami ciężki
dzień. – powiedziałam i przekręciłam się
na drugi bok. Eve jeszcze stała chwilkę, po czym okryła mnie szczelniej kołdrą i
wyszła, gasząc światło.
Kurczę, znowu ten beznadziejny budynek!
Dobra, skup się, Maya. Co ci mówiła Eve? A tak, spróbuj kontrolować sen. Ej,
chyba mi się udało! Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo znalazłam się na
dachu budynku. Tego samego, co zawsze. Nie chciałam narzekać, ale zaczynało się
to robić trochę monotonne. Cholera, no! Co za świat! Uf, dobra… Zielonooki?
Zielonooka? Halo?! Czekam…. Nic się jednak nie działo, chociaż nawoływałam, ile
sił w płucach. Wyraźnie czułam ulatującą nadzieję, że cokolwiek jeszcze się
stanie, ale nagle poczułam pchnięcie, a gdy się odwróciłam, znowu ujrzałam to,
co spodziewałam się ujrzeć. Jednak tym razem zielony wzrok wyszeptał mi krótkie
słowa…
- Nie bój się upaść!
I… Obudziłam się! Cholera, czemu ja się obudziłam?!
Krzyczałam sama do siebie, a sąsiedzi za ścianą musieli mieć niezły ubaw. Zrozumiałam, że przyczyną mojej jakże
wspaniałej pobudki był budzik. Westchnęłam tylko i zaczęłam przygotowywać się
do szkoły.
***
- Córko, wiesz, że cię
kocham, ale muszę ci to powiedzieć. Wyglądasz jak zombie. – Joan Jenkins, moja
własna mama, dobiła mnie już na samym początku dnia. Uśmiechnęłam się do mamy
ironicznie, coś odburknęłam i zaczęłam szykować sobie śniadanie. Ciągle myślałam
o swoim śnie. A może powinnam powiedzieć koszmarze? Już sama nie wiedziałam, co
się ze mną dzieje. Zwłaszcza, że tym razem usłyszałam głos zielonych oczu. To
był mężczyzna. Nie mogłam po głosie określić, w jakim jest wieku, ale wiem przynajmniej,
że to chłopak. Wydawał się przyjazny i jakby… bliski. Zupełnie jakbym już
wcześniej go słyszała.
- Hej,
MJ, siostro kochana. Przykro mi to mówić, ale mama ma rację. Poza tym… Pejzaż
sam się nie namaluje! – Eveline szturchnęła mnie przyjacielsko w ramię. Mnie
jednak wcale nie było do śmiechu. Obie zdecydowanie miały rację. Nie wysypiałam
się, a wina leżała tylko po jednej stronie.
Stałam w
łazience i za wszelką cenę próbowałam zamaskować wielkie jak spodki cienie pod
oczami. Ta, mówią, że podkład doskonale pokrywa niedoskonałości, a i tak
wszystko było widać! Postanowiłam zrezygnować z dalszych prób i odpuściłam
sobie. W chwili, gdy próbowałam poskromić swoje loki i związać je w kitkę,
weszła Eve.
- No i
jak się sprawy mają? Coś się stało? – Ona jak zwykle była już gotowa do
spotkania z dawnymi przyjaciółmi. Uwierzcie, nawet gdybym chciała, to nie
potrafiłabym wstać wcześniej od niej! To Eve zawsze była tą bardziej poukładaną,
a ja tą bardziej żywiołową.
- I tak
i nie. Plus jest taki, że powiedział jedno zdanie. Powiedział, dokładnie, to
jakiś facet. „Nie bój się upaść”. Eveline, co to może znaczyć? Lubię takie
klimaty, ale zaczyna mnie to przerażać.
- MJ, nie
wiem, jak mam ci pomóc. To ty jesteś artystką, to ty musisz to jakoś
zinterpretować. – Eve wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do mnie – A teraz
kończ szybko śniadanie i podwiozę cię do szkoły. Możemy zabrać Lenore, i tak
jest po drodze.
Wepchnęłam szybko bułkę z szynką i podreptałam do
mego królestwa po swój plecak. O moim pokoju więcej dowiecie się później, bo to
wcale nie jest najważniejsze. Eve miała Chevroleta Camaro, którego
sprezentowała sobie sama, za własne zarobione pieniądze. Podziwiałam ją za to,
gdyż ja od razu wydawałam odłożone oszczędności. W domu byłyśmy jeszcze jakieś
pięć minut, a potem pognałyśmy do samochodu. Lubiłam podróżować autem po Nowym
Jorku. Na przedmieściach, gdzie mieszkałam, nie było takiego tempa życia jak w
centrum.
- MJ, ty
żyjesz? – odwróciłam się nagle, oderwana od ciągu myśli. – Wychodzisz po Lenore,
czy wie, że na nią czekamy?
- Wie,
wie… Wybacz, ostatnimi czasy bywam bardzo zamyślona. – odrzekłam i uśmiechnęłam
się do Eveline. Moja siostra zaśmiała się.
-
Czasami?! Chyba sobie żartujesz, Maya. To twoja cecha charakterystyczna. Tak
samo jak roztrzepanie! – puknęłam ją w ramię z udawanym wyrzutem, przez co
jeszcze bardziej zaczęła się śmiać.
- No
tak, te wiecznie radosne przybyły… Cześć, Eve, dobrze znów cię widzieć. –
odwróciłam się do tyłu. Lenore była już w aucie. Swoje ognistorude włosy miała
związane w kitkę. – Ja nie wiem, jak tak można. Ja rano jestem nieżywa.
- Tak,
Lennie, wiem to doskonale. Co tam słychać? – spytałam przyjaciółkę, patrząc za
okno.
- Aaa,
szkoda słów. – Oho, pewnie pokłóciła się z Lauren, pomyślałam – Pokłóciłam się
znów z Lauren. Ona w ogóle nie rozumie, że jestem artystką! – oburzyła się moja
przyjaciółka. Zaśmiałam się pod nosem. No tak, artystki to ciężka sprawa.
- Wiesz,
co ci powiem? Czasem po prostu rozwalasz mnie na części pierwsze. Lenore, pasje
swoją drogą, ale twoja dziewczyna też wymaga odrobiny uwagi, nie oszukujmy się.
Nie możesz wiecznie zasłaniać się tym, że masz bardziej rozwiniętą lewą półkulę
mózgową i to cię usprawiedliwia.
- Poza
tym – zaczęła Eve – wy i tak macie ciężko, sama wiesz. Nie możecie zatruwać
swojego związku głupotami.
- Ja
wiem, wiem. Obie macie rację. Po prostu mam temperament za nas dwie! – zaśmiała
się. Akurat stanęłyśmy pod szkołą. Dzięki Eveline byłam przed czasem, bo zwykle
się spóźniałam. Wyszłyśmy z auta, ale Eve otworzyła jeszcze szybę i zawołała
nas.
- Dziewczyny,
miłego dnia! MJ, życzę powodzenia na zaliczeniu z pejzażu. A ty, Lennie, masz
pogodzić się z Lauren i wyjść z tego lesbijskiego dramatu. Przeproś ją i będzie
w porządku. Miłego dnia! – Eve pomachała nam przez okno i już jej nie było.
-
Lesbijski dramat, też mi coś… - zaśmiałam się, słysząc co Lenore mruczy pod
nosem. Poprzeklinała jeszcze chwilę, a potem zwróciła się do mnie:
- Teraz
masz to zaliczenie? – spytała, rozglądając się na wszystkie strony. No tak,
cała moja przyjaciółka.
- Tak,
to będzie katastrofa. – westchnęłam. – Jestem niewyspana, roztrzepana i nie
wiem, jak sobie poradzę.
- Będę
trzymać kciuki! Lecę na zajęcia portretowe. Trzymaj się! – Lenore pocałowała
mnie w policzek i pobiegła w stronę jednego z budynków. Ja wzięłam głęboki
oddech i weszłam do budynku, w którym odbywały się zajęcia z pejzażu.
-
Jenkins, brawo! Zdążyłaś na czas! – mojego wykładowcy jak zwykle trzymały się żarty. Zdołałam tylko
westchnąć, bo na nic innego nie miałam siły. Pan Hastings był typowym,
stereotypowym artystą, jak słowo daję! Jego humorki były nie do wytrzymania.
Jeżeli ktoś myśli, że to kobieta jest nie do zniesienia, to się grubo myli.
Czasem był wniebowzięty i prawie fruwał po klasie, a czasem rzucał dziennikiem
jak oszczepem. Uwierzcie mi, już nawet
taśma klejąca mu nie pomaga. Dziennikowi oczywiście.
Podeszłam
do mojej sztalugi, otworzyłam akryle i zaczął się mój artystyczny rytuał.
Najpierw muzyka w słuchawkach, aby wygłuszyć wszelkie inne bodźce. Zazwyczaj
przy malowaniu słuchałam panny Del Rey, ona zawsze dodawała mi weny. Ale
zdarzały się też wyjątki. Zdecydowałam się na pierwszą wersję i zaczęłam
czyścić pędzle. Odpłynęłam. Moje myśli biegały w nieznaną stronę i zajmowały
całą głowę. Niespodziewanie złapałam się na tym, iż przez cały czas rozmyślam o
powtarzającym się śnie. Co to mógł być za głos, chłopak? Czego on ode mnie
chciał? Jedno wiedziałam na pewno. To nie przypadek, że śniłam o tym samym
przez wiele nocy. To musiało znaczyć o wiele więcej. Być może więcej, niż się
spodziewałam. Mój nadgarstek wykonywał
ruchy, przez które powstawało dzieło. Palce zgrabnie trzymały pędzel,
który przesuwał się po płótnie, tworząc barwę, a barwa wraz z innymi odcieniami
zamieniała się w konkretny kontur, element ciała, lub wyraz twarzy.
Przypomniało mi się, że Evelyne zwykła mówić, iż nawet koniec świata nie byłby
w stanie odciągnąć mnie w takim momencie od sztalugi. Zapewne była to prawda,
bo zapominałam wtedy o bożym świecie. Wsłuchiwałam się w słowa piosenki, ale
ciągle słyszałam głos chłopaka. Melodyjny, lekko przyciszony, ale jednak nie
był to szept. Jego ton mówił mi, że chłopak miał nie więcej niż dwadzieścia
lat, lecz mogłam się mylić. Rozmyślałam o tym i rozmyślałam, aż w końcu ktoś
szarpnął mnie za ramię i wrzasnęłam na całą salę. Co poniektórzy zaczęli
chichotać, a ja wyrwałam słuchawki z uszu i spojrzałam z wyrzutem na osobę,
która mi przeszkodziła.
- Tak,
panie Hastings? – spytałam otumaniona. To był mój nauczyciel, który miał
niezwykle zaaferowaną minę.
-
Jenkins, czy nie zrozumiałaś polecenia, jakie zadałem klasie? – Gdyby nie ton
profesora, może i brzmiałoby to groźnie, ale wydawał się poruszony i
podekscytowany. Z roztargnieniem spojrzałam na swoją sztalugę i zamarłam.
Zamiast pejzażu, który miałam namalować na zaliczenie, zobaczyłam parę głęboko
zielonych oczu wpatrujących się we mnie z uparciem.
- O mój
Boże! Ja… Nie mam pojęcia, jak to możliwe! Przepraszam, panie Hastings… -
spuściłam wzrok, nie chcąc widzieć w oczach profesora słów „niezaliczone”. Jednak
po minucie jego milczenia musiałam to zrobić. – Panie Hastings? – spytałam.
-
Jenkins, tutaj muszę cię pochwalić. – zdziwiona podniosłam brwi – Wspaniały
obraz! I ta głębia w oczach. Bravissimo! Nie powinienem tego robić, ponieważ
miałaś namalować pejzaż, ale niniejszym zaliczam ci tę część comiesięcznych
egzaminów.
- Pan
sobie żartuje? Dziękuję bardzo! – byłam tak szczęśliwa, że o mało co nie
rzuciłam mu się na szyję. Zreflektowałam się jednak w porę i usiadłam z
powrotem na krzesełku.
- Ale jest jeden warunek. Mogę zatrzymać ten
obraz? – Zastanowiłam się chwilkę. W sumie czemu nie? I tak widzę te oczy
codziennie i to mi wystarczy. Nie potrzebuję dodatkowo obserwować ich także
wiszących na ścianie.
- Ależ
oczywiście, panie Hastings. I jeszcze raz dziękuję! – Zadzwonił dzwonek i
zaczęłam się pakować. Następne lekcje minęły bardzo szybko. Ani się obejrzałam,
a już mogłam wracać do domu. Eveline padnie jak się dowie…
***
Tak jak
przeczuwałam, moja siostra nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Siadłam przy
stole z naburmuszoną miną i wymownie stukałam palcami o stół, czekając, aż
Evelyne się uspokoi.
- Maya,
musisz to jakoś ogarnąć, bo niedługo życia nie będziesz miała, serio!
- No co
ty nie powiesz, siostra. Jakoś dam sobie radę. Odrobię nieszczęsną matematykę i
pójdę do Lenore, potrzebuję trochę relaksu, a z nią mam to zapewnione. – Mimo
moich genialnych artystycznych zdolności i prestiżowej szkoły, nadal musiałam
uczęszczać na lekcje matematyki, co było dla mnie prawdziwym utrapieniem.
- Can’t do that. Lenore była u nas z
Lauren dziesięć minut przed twoim przyjściem. Planują jakąś super – hiper –
romantyczno – przeprosinową kolację, dlatego nie sądzę, że byłabyś tam gościem
na miejscu.
- Hm… No
dobra, najważniejsze, że im się układa. W takim razie zajmę się dzisiaj sobą.
Najpierw lekcje, potem książka, a następnie spacer. – Taki był już mój plus.
Nawet, kiedy przyjaciele nie mogli się spotkać, ja potrafiłam zająć się sama
sobą. Czasem potrzebowałam takich dni i ten właśnie nastąpił.
- Dobry
pomysł, MJ. Ja tymczasem pojadę do Mishy, więc zobaczymy się na kolacji. – siostra
pocałowała mnie w policzek i już jej nie było.
***
Pogrążyłam się w lekturze swojej ulubionej powieści. U mnie z czytaniem
było tak, jak z malowaniem. Zapominałam o bożym świecie i gdy się wciągnęłam,
nic nie było w stanie oderwać mnie od tej czynności. Gdy skończyłam, zaczynało
zmierzchać. Stwierdziłam, że to dobry moment, aby wyjść na trochę z domu.
Zabrałam torbę, schowałam do niej paczkę L&M’ów i powiedziałam mamie, że
wychodzę do miasta.
- Dobra.
MJ, tylko nie za długo, jutro też szkoła. – odpowiedziała mama i już zajęła się
swoimi sprawami. Pokiwałam głową ze zrozumieniem, przekręciłam oczami i
wyszłam. Zaraz za rogiem odpaliłam papierosa i zaciągnęłam się. Cóż, artyści
też mają swoje wady… Moimi są papierosy i kawa. Nie wiem, jak to się stało, ale
tak po prostu wyszło. Wędrowałam sobie naszą ulicą, aż w końcu wsiadłam w
autobus na najbliższym przystanku. Postanowiłam pojechać do miasta, ale że była
to długa droga, od razu wyciągnęłam książkę. To był jedyny minus mieszkania na
przedmieściach. Siedząc przy oknie, założyłam słuchawki i myślałam o moich
snach, o dzisiejszym dniu i o tym, co się zdarzyło. Ostatnio dzieją się dziwne
rzeczy i nie całkiem to rozumiem…
-
Panienko, już jadę do zajezdni, albo wysiadasz w mieście, albo jedziesz ze mną.
– ktoś wyjął mi słuchawkę i powiedział do ucha. Okazało się, że to kierowca.
Wybąkałam przeprosiny i wysiadłam.
Ach, uwielbiałam miasto wieczorem! To było
coś. Postanowiłam wejść do mojego ulubionego sklepu hippie. Znajdował się w
samym centrum miasta. Dalej nie wyciągając słuchawek, szłam rytmicznym krokiem,
prawie wystukując linię melodyczną piosenki. Nie bój się upaść… W jednym momencie stanęłam jak słup soli.
Wyrwałam słuchawki z uszu i zaczęłam odwracać się na wszystkie strony. Ale nie
było nikogo… Boże kochany, co się ze mną
dzieje, do licha…, pomyślałam, stukając palcem w czoło. Jeżeli tego nie
rozwiążę, to wyląduję w wariatkowie, jak nic. To wszystko jest nienormalne, ja
jestem nienormalna. Stwierdziłam w duchu, że musiałam się przesłyszeć i już
chciałam kroczyć dalej przed siebie, gdy… MJ,
ja dobrze wiem, że mnie słyszysz, więc nie udawaj, bardzo cię proszę.
Potrzebuję twojej pomocy. Co jest, do cholery jasnej?! Oczywiście znałam
ten głos, ale byłam przerażona! Od zawsze wiedziałam, że nie wszystko jest ze
mną w porządku, ale to, co się w tamtej chwili działo, przekraczało wszelkie
granice jakiegokolwiek zdrowego rozsądku. Miałam ochotę uciekać, ale właściwie
przed czym, przed głosem w mojej głupiutkiej głowie? Postanowiłam odetchnąć
kilka razy i uspokoić moje tętno.
- Okay,
człowieku, czy kimkolwiek jesteś. Nie wiem, o co chodzi, nie rozumiem, czemu
tylko ja cię słyszę, ale mnie to mega przeraża. Więc jeśli to nie jest nic
ważnego, to odejdź, proszę, z mojej głowy. – odpowiedziałam twardo i czekałam
na odpowiedź. Czy sądzisz, że gdyby to nie
była poważna sprawa, to trułbym ci , gadając w twojej głowie? Nie sądzę. Sam
dziwię się, że ktokolwiek mnie słyszy, może po prostu masz nierówno pod
sufitem. Prychnęłam, a w odpowiedzi usłyszałam tylko śmiech w mojej głowie.
Maya, to jest poważny problem. Proszę,
pomóż mi. Przyjdź jutro do szpitala Św. Miłosierdzia. Spytaj o Jeana Matthewsa.
Zrób tylko tyle i reszty dowiesz się jutro. Zastanowiłam się przez chwilę.
O co tu chodzi? Każdy na moim miejscu dalej byłby zdrowo przerażony, ale ja
zaczęłam się uspokajać. Ten chłopak naprawdę potrzebował pomocy.
- Dobra,
zrobię to. Będę jutro w tym szpitalu, Zielonooki. – wyszeptałam, a potem
czekałam na odpowiedź. Dziękuję. Nie będę
cię już teraz niepokoił. Ciesz się ze spaceru. Jasne, ciesz się ze spaceru…
Dalej nic z tego nie rozumiałam, ale z tego, co powiedział ten głos, wynikało,
że jutro wszystkiego się dowiem. Wszystko się wyjaśni.
Wróciłam
do domu w całkiem innym humorze. Od razu wzięłam prysznic i położyłam się do
łóżka. Długo nie mogłam zasnąć, myśląc o dzisiejszym zdarzeniu, ale gdy objęcia
Morfeusza wreszcie mnie porwały, spałam spokojnym, nieprzerwanym snem, co dawno
się nie zdarzyło.
***
-
Naprawdę chcesz to zrobić? – spytała Eve, podając mi talerz z naleśnikami. Moja
siostra już o wszystkim wiedziała, o głosie w mojej głowie, jakimś Jeanie
Matthewsie i całej tej chorej sytuacji.
- Jasne,
że tak. A niby co innego? Jak tam nie pójdę, to nie da mi spokoju. A uwierz mi,
Eve, bardzo chcę go mieć. – westchnęłam, jedząc śniadanie na słodko.
- A jak
coś ci się stanie? Zawsze mogę iść z tobą. Albo Lenore. – odparła moja siostra
ze zmartwioną miną.
-
Evelyne. Poradzę sobie. Jestem już dużą dziewczynką. Lenore ze mną nie pójdzie,
bo o niczym jeszcze nie wie. I lepiej, żeby tak zostało.
- No
dobrze… Ale masz na siebie uważać. Wiem, że to trudne, zwłaszcza dla ciebie,
ale bardzo proszę. – pokiwałam głową ze zrozumieniem, a gdy Evelyne nie
widziała, pokazałam jej język. Nie jestem aż taką niezdarą!
Chwilę
potem chwyciłam plecak i wybiegłam z domu. Już spóźniona. Całe szczęście,
zdążyłam na autobus i ruszyłam do szkoły. Zajęcia jednak minęły mi bardzo
szybko. W trakcie pięciu godzin zdążyłam zrobić porządny szkic aktu, wymęczyć
się na matematyce i wysłuchać długiej jak powieść historii Lenore, która teraz
fruwała nad ziemią. Jak możecie się domyśleć, była to sprawka Lauren i ich
genialnej kolacji. Gdy wychodziłam z budynku szkoły, zaczęło padać.
- No
tak, idealna pogoda na przejażdżkę do szpitala, cholera... – wymruczałam i
zapaliłam papierosa.
Przystanek był
niedaleko, chwilę później już czekałam na autobus. Założyłam słuchawki i
wsłuchiwałam się w rytmy zespołu Fleetwood Mac – można powiedzieć starszej
wersji ABBY. Podrygiwałam na przystanku, nawet nie myśląc o tym, co mnie czeka,
gdy oczywiście jaśnie pan Jean musiał zjawić się w mojej chorej głowie. Dzięki, że zamierzasz to zrobić, MJ.
- O Jezu Chryste! –
wrzasnęłam, wyszarpując słuchawki z uszu. Dziewczyna obok mnie spojrzała na
mnie jak na wariatkę. Na szczęście nie musiałam długo zapadać się pod ziemię ze
wstydu, bo oto nadjechał autobus. Z szybkością geparda wskoczyłam do pojazdu i
usiadłam. – Nie ma za co… - wymruczałam – ale nie musisz mi szeptać do głowy,
kiedy właśnie jestem w środku refrenu „Go your own way”…
Usłyszałam tylko ciche przepraszam
i znów mogłam pogrążyć się w mojej muzyce. Piętnaście minut później byłam
na miejscu. No tak, tylko jak tu się teraz dowiedzieć, gdzie jest Jean, co on
tam w ogóle robi i jak mam go znaleźć… Nikt mi nie powie, bo ja nie jestem z
rodziny. Myślałam, myślałam i myślałam… Na szczęście los się do mnie tym razem
uśmiechnął. W recepcji nikogo nie ma! Podkradłam się cichutko za blat i
sprawdziłam dokumenty. Jean Matthews… Pokój numer 345b… Pacjent w śpiączce… W
śpiączce?! Stałam zszokowana w jednym miejscu, dopóki nie dotarło do mnie, że
robię coś kompletnie nielegalnego.
Pokój
345b znajdował się na najwyższym piętrze. Weszłam nieśmiało i… I w końcu
ujrzałam chłopaka, który uparcie nie dawał mi spokoju i gadał w mojej głowie.
Tym razem nie zobaczyłam jego oczu. Biedny leżał w szpitalnej pościeli,
wymizerniały, jakby smutny. Pełno maszyn wokół niego pikało nieznośnie.
Podeszłam bliżej, uważając, żeby nie nadepnąć żadnej z miliona rurek, które plątały się na
podłodze, podeszłam bliżej.
- Nikt
nie wie, kto to… - usłyszałam za sobą damski głos i poskoczyłam ze strachu.
- O
przepraszam, nie wiedz…
-
Spokojnie, panienko. – uśmiechnęła się starsza pani siedząca na łóżku. – Nic
nie szkodzi. Nikt chłopaka nie odwiedza. Podobno znają tylko jego nazwisko.
Próbowali szukać jego rodziny, ale nic. Jak na nieszczęście podczas wypadku nie
miał przy sobie absolutnie nic. Ani komórki, ani dokumentów… Jego nazwisko
znają z wyszytego na plecaku napisu… Biedaczek, toż to leży samotny, a może i
by szybciej wyzdrowiał…
- O mój
Boże… - tylko tyle zdołałam wyszeptać.
- A pani
skąd go zna? – spytała zaciekawiona staruszka.
- Ja… To
jest… Muszę iść, dziękuję pani bardzo! – odkrzyknęłam. Ostatni raz spojrzałam
na Jeana i uciekłam z sali. Pobiegłam do toalety, bo czułam łzy napływające mi
do oczu. Nie spodziewałam się takiego rozwoju sytuacji. I czemu ja, do
cholery?! Ja naprawdę musiałam być szalona, skoro słyszałam w swojej głowie
głos chłopaka, który teraz leżał przykuty do szpitalnego łoża.
Ale szybko uciekłaś, aż tak źle wyglądam? No
tak… Któż inny mógł się odezwać. Usłyszałam jego dźwięczny głos i westchnęłam.
-
Dlaczego po prostu mi nie powiedziałeś?! Jak to się stało? Czemu?! – zadawałam
pytanie za pytaniem, patrząc na siebie w lustrze. Twarz miałam bladą jak
ściana.
Nigdy byś nie uwierzyła, Maya. Musiałaś
zobaczyć na własne oczy. Miałem wypadek miesiąc temu, a moja matka do tej pory
nie ma ode mnie żadnych wieści, jest załamana. Pewnie myślisz, dlaczego się z
nią nie skontaktowałem… Nie mogłem. Ty masz coś wyjątkowego – otwarty umysł,
MJ. Musisz znaleźć moją matkę… Proszę cię… Gdy słyszałam ten błagalny głos,
nie mogłam powiedzieć nie. Poza tym Jean był naprawdę biedny. Leżał sam, jego
mama na pewno odchodziła od zmysłów.
- Okej,
pomogę ci. Gdzie mieszkasz? – spytałam półszeptem. Jean podał mi swój adres. –
To dwie godziny drogi stąd! Cholera jasna, mamuśka mnie zabije… Ech, dobra.
Dobra. Spróbuję do niej dotrzeć… - odpowiedziałam.
- Panienko,
co panienka robiła w sali tego mężczyzny? –usłyszałam głos postawnego policjanta,
gdy tylko wyszłam z toalety. Spojrzałam na niego ze strachem w oczach.
- Ja… Bo
ja… Chrzanić to! – krzyknęłam i ruszyłam pędem w stronę drzwi. Policjant
krzyczał jeszcze coś do mnie, ale nie zatrzymałam się ani na chwilkę.
Znalazłam
się znów na przystanku autobusowym i zastanawiałam się, jak ja to wszystko
wytłumaczę mamie Jeana, a przede wszystkim mojej mamie. Byłam pewna, że będę
uziemiona do końca moich dni. Zerknęłam na komórkę i zobaczyłam SMSa od Eve i
Lenore. Obie pytały, jak się sprawy mają. Oczywiście Lenore wiedziała już o
wszystkim od mojej kochanej siostrzyczki…
Odpisałam im szybko i poprosiłam, aby
starały się mnie kryć przed mamą. Westchnęłam i spojrzałam na zieleń za szybą.
Byłam już w autobusie. Czekała mnie długa, długa podróż. Otworzyłam szkicownik
i wyjęłam ołówek. Jak może wyglądać mama Jeana? Starałam się ją stworzyć,
polegając tylko na mojej wyobraźni. Często robiłam taki zabieg. Dzięki temu
widziałam, jak naprawdę coś wygląda, a jak my chcemy to widzieć. Niesamowite,
co potrafi tworzyć ludzki mózg. Wspaniały
szkic…
-
Dzięki, Jean. Ale serio, gdy się obudzisz, wisisz mi naprawdę dużą przysługę. –
wymruczałam. Dzięki temu, że miałam słuchawki, ludzie myśleli, że rozmawiam
przez telefon. Nie martw się, wszystko
będzie okej. Mama na stówę ci uwierzy. Dziękuję za wszystko, co robisz.
- Nie ma sprawy. W
końcu to, że tylko ja mogłam cię usłyszeć, coś znaczy. Będzie okej… -
wyszeptałam bardziej do siebie.
W końcu
byłam na miejscu. Odnalazłam wskazany przez chłopaka dom i stanęłam przed nim.
Ręce mi się trzęsły, a oddech spłycił. Zebrałam się na odwagę, zapukałam i…
Nic. Odczekałam chwilkę i znowu. Nic. Nikogo nie było w domu.
- Niech
to szlag! – przeklnęłam. Postanowiłam jednak czekać. Czekałam. Jeden kwadrans,
dwa, trzy… Zamarzły mi ręce i stopy, a nos zamienił się w sopel lodu. Czwarty
kwadrans… Ze znudzenia usiadłam na ganku, a chwilę później oparłam głowę o
drugi próg. Piąty… Czy ja zasnęłam? Chyba tak, bo ktoś delikatnie potrząsał
moje ramię. – Co jest, ja prz…
- Obudź
się, wstań. – powiedział aksamitny, damski głos. Mama Jeana. Otworzyłam
gwałtownie oczy i ujrzałam ją. Zmęczony i smutny wyraz twarzy, wymizerniała.
Wielkie, niebieskie oczy i miedziane włosy. – Kim jesteś?
- Ja…
Może będzie trudno uwierzyć, ale… Wiem, gdzie jest pani syn, Jean.
- Co?
Co… Boże, wiesz?! – wykrzyknęła, łapiąc mnie za rękę. W jej oczach zobaczyłam
błaganie i łzy napłynęły mi do oczu. Jej uczucia musiały byś okropne.
- Opowiem
pani w drodze. Ale w to trudno będzie uwierzyć, bardzo trudno. Ma pani
samochód? – spytałam, uśmiechając się nieśmiało.
Tak jak
Jean mówił, jego mama miała niezwykłą wiarę w człowieka. Chwilę później
siedziałyśmy już w aucie. Moje zmarznięte i zesztywniałe kończyny zaczęły się
rozgrzewać, a ja opowiadałam. Wszystko od początku. Nie krępowałam się.
Zaczęłam od mojego powtarzającego się snu, głosu Jeana, przez moje niewyspanie,
rozmawianie z nim na jawie aż po dotarcie do szpitala i wiadomość o jego
wypadku. Jego mama słuchała, nic nie mówiła. W tle rozbrzmiewała muzyka
klasyczna, bardzo ciekawy wybór. Kiedy skończyłam historię, mama Jeana milczała
przez chwilę.
- Wiem,
że pani może nie wierzyć, ja to wszystko wiem, al…
-
Wierzę, Maya. – uśmiechnęła się do mnie. – Wierzę. Jean ci nie mówił, ale
jestem pisarką. Pisarze wierzą w różne rzeczy. Dlatego też jednocześnie dziwię
się, że nie mógł się ze mną skontaktować, ale może potrzebował młodej
duszyczki. Już się nie mogę doczekać, kiedy go zobaczę…
Kiedy
zatrzymałyśmy się przed szpitalem, kobieta wybiegła z pojazdu, ile sił w
nogach. Ruszyłam za nią, miała pęd kobieta! Po drodze minęłam pana policjanta,
który oczywiście mnie rozpoznał. Cholerne blond loki! Pan władza również ruszył
za nami, tak więc dla postronnego obserwatora musiał to być prześmieszny
obrazek.
- O mój
Boże, Jean, to ty! – kobieta wykrzyknęła, chwytając nieprzytomnego syna w
objęcia. Maszyny wokół niego zaczęły szybciej pikać, czyli rozpoznał ją. W
moich oczach od razu stanęły łzy. Dziękuję
ci tak bardzo, MJ. Dzięki tobie moja mama w końcu wie, gdzie jestem. Mam
nadzieję, że gdy tylko się obudzę, a zrobię to na pewno, to spotkamy się. Wiele
razy. Dziękuję ci.
- Och, Jean, nie ma
sprawy… - wymruczałam, naprawdę usilnie walcząc z napływającymi łzami. Obrazek
był niezwykle wzruszający. Nagle do sali wbiegł policjant, zobaczył mnie, matkę
Jeana ściskającą syna i spojrzał znów na mnie.
- Czy
ktoś mi w końcu wyjaśni, co się tutaj dzieje? – spytał kapitan, usilnie patrząc
na mnie. – Jak ją pani znalazła? Znaczy matkę pacjenta?
- Och,
czy to ważne? I tak by pan nie uwierzył… - odpowiedziałam tajemniczo. – Niech
pan zobaczy, najważniejsze, że pacjent w końcu jest z mamą, zdecydowanie
szybciej wyzdrowieje. A mnie tymczasem czeka ochrzan od mojej rodzicielki, no
chyba, że siostra i przyjaciółka wymyśliły dobre alibi… - spojrzałam jeszcze
raz na rodzinę i kolejne łzy napłynęły do oczu. Jezu, co jest ze mną nie tak?!
- Może
pani płakać. – powiedział kapitan. – Naprawdę. Nie ma sensu trzymać tego w
środku.